wtorek, 4 grudnia 2012

Mus to mus (truskawkowy)

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)

Dzisiaj po raz kolejny z trudem wstaliśmy od stołu po niedzielnym obiedzie. Myślę, że spokojnie te wypaśne niedzielne obiadki można już uznać za swego rodzaju naszą rodzinną tradycję. Zawsze, gdziekolwiek jesteśmy staramy się na niedzielę wrócić do domu, aby móc razem zjeść coś pysznego, potem legnąć sobie na kanapie i powzdychać jakie mamy pełne brzuchy, a wczesnym popołudniem wyciągnąć psa na spacer, albo dalej leżeć przy kominku jeśli pogoda nie dopisuje. Przychodzi mi na myśl serial Gilmore Girls. One zawsze przyjeżdżały do rodziców Lorelai na piątkową kolację, tyle tylko, że one nie znosiły tych spotkań i zawsze starały się jakoś przez nie przebrnąć, a ja bardzo lubię nasze niedzielne wyżerki. 
Mama ma książkę kucharską w głowie. Nie chodzi mi o to, że kiedyś nauczyła się wszystkich przepisów na pamięć, po to, żeby w przyszłości móc szpanować przed dzieciakami czego to ona nie potrafi zrobić, ale po prostu zawsze umie wyczarować coś z niczego, a jeżeli już zrobi wcześniej dobre zakupy, to przygotowuje nam prawdziwe rarytasy, nie mówiąc już o tym, że czasem sama wymyśla jakieś smakołyki. Na przykład dzisiejszy deser był wytworem jej wyobraźni i rozkoszą dla naszych kubków smakowych. 
Już podaję przepis na: „Żadnych mixów fixów”, czyli słodziaszny mus truskawkowy- sama natura- żadnych dosmaczaczy à la Mama K. Porcja na pięć osób. No może pięć i pół. Trzeba trochę zostawić dla błagającego o datki Kaprysa.


Składniki:

3 jajka (sparzyć i oddzielić białka od żółtek)
O,5 kg truskawek (mogą być mrożone, ale wtedy po rozmrożeniu trzeba je dokładnie odsączyć z wody!)
300 ml śmietana 30%
Garść płatków kukurydzianych
Odrobina soku z cytryny (pół łyżeczki)
Sól (dosłownie malutka szczypta)
Cukier (2 łyżeczki cukru na każde jajko)
Cukier puder


Przygotowanie:

Generalnie musimy przygotować trzy rodzaje musów, które później połączymy.
Pierwszy to piana z białek. Polecam zacząć o tej masy, bo należy ją zaraz po ubiciu włożyć do lodówki i najlepiej będzie jeśli chwilę tak postoi, będzie wtedy bardziej … zbita, powiedzmy. Ubijamy białka, dodajemyy, malusieńką szczyptę soli i miksujemy dalej, a następnie dodajemy cukier puder iii dalej miksujemy, na samym końcu należy dodać te pare kropli cytryny, kiedy piana będzie już ubita (tutaj nie ma dokładnej miary więc najlepiej posmakować i samemu zdecydować jaki ma być poziom słodyczy). 
Następnie truskawki. Miksujemy i dodajemy zwykły cukier do smaku.
Kolejny mus to kogel-mogel. Ubijamy żółtka z cukrem (miara taka jak podałam wcześniej) tak długo, aż żółtka będą prawie białe. No może trochę przesadziłam, ale mają być naprawdę jasne, a konsystencja kremowa i jednolita.
No i ostatnia masa to śmietana kremówka, którą ubijamy tak długo, aż osiągnie konsystencję bitej śmietany. Nie umiem się posługiwać jakimiś kucharskimi terminami, które pozwoliłby nieco precyzyjniej określić konsystencję tego, albo innego składnika, ale mam nadzieję, że chociaż w przybliżeniu wiadomo o co chodzi. W końcu śmietana, to śmietana, a jak powinna wyglądać ubita chyba każdy wie. Tutaj też dodajemy cukier puder, do smaku, trzeba jednak pamiętać, że wszystko co wcześniej przygotowaliśmy było słodzone, więc nie należy dodawać zbyt dużo pudru. 
Mamy wszystkie musy. Teraz łączymy pianę z białek, kogel-mogel i mus truskawkowy. Dodajemy płatki kukurydziane i wszystko delikatnie mieszamy, absolutnie już nie mikserem, ale po prostu łyżką. Kasia uważa, że płatki powinny być już fakultatywnym składnikiem, a mama stwierdziła, że : „lubię takie znaleźć, żeby było coś do przegryzania”. Nalewamy ja do ładnych naczyń, w których zamierzamy podać deser. U nas podany był w wysokich kieliszkach do wina. Na koniec do każdej porcji wkładamy dużą  porcję bitej śmietany (mniej więcej trzy łyżki), możemy użyć takiego czegoś do nakładania lodów. Kremówka zatopi się najprawdopodobniej w gęstym musie, ale będzie trochę widoczna z wierzchu. Et voilà.



Whip Your Hair - clip on, clip in

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)


I wanna whip my hair too! No dobra, wcale tak nie pomyślałam oglądając ten teledysk, ale odkąd pamiętam chciałam mieć długie włosy.  Problem polegał na tym, że nigdy nie miałam na tyle cierpliwości, aby pozwolić im urosnąć. Moje włosy są wyjątkowo odporne na wszelkiego rodzaju współpracę, a na dodatek rosną dość powolnie, zwykle przy długości do ramion mam już dość czekania, wpada mi w ręce jakieś ładne zdjęcia gwiazdy kina w krótkich włosach i już parę godzin później siedzę na fotelu fryzjerskim i czekam na efekt cięcia. I tak w kółko. Jednak ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że przecież wcale nie muszę czekać dwóch lub nawet trzech lat aż odrosną mi włosy! Zastanawiałam się nad tym jak wszystkie gwiazdy i prasa modowa robią nas w bambuko pokazując nam zdjęcia pięknych kobiet, które owszem są piękne, ale przecież na prawdę wcale nie wyglądają tak, jak widzimy je na okładkach i w sesjach zdjęciowych. Wszystkie staramy się dorównać naszym ideałom kobiecości, których urodę z zachwytem podziwiamy na pierwszych stronach gazeta. Faktycznie wielu kobietom, nie tylko tym młodym, u których nie widać nawet jednej zmarszczki i cokolwiek na siebie wrzucą wyglądają idealnie, ale kobietom w różnym wieku udaje się osiągnąć ten cel. Z jedną małą różnicą, my mamy (w większości) swoje biusty, swoje włosy, swoje paznokcie, swoje pupy, brzuchy i uda. Ale nawet gwiazdy, które tak jak Demi Moore przeszły już chyba miliony bolesnych operacji plastycznych muszą później na sesji „wymienić” swoje ciało na ciało na przykład Anji Rubik. Stwierdziłam, że nie będę dłużej gonić ideałów, których i tak nigdy nie dogonię, albo przynajmniej porządnie się zmęczę tym wyścigiem i trudno, oszukam część społeczeństwa i przedłużę sobie włosy! Mam dość tego czekania, z którego i tak nic nigdy nie wychodzi, zresztą już dawno doszłyśmy z Kasią do wniosku, że tak naprawdę nie powinnyśmy zapuszczać włosów, bo nasze długie włosy i tak nie będę ładne, bo nie są zbyt gęste, ani mocne.

Oto parę dobrych stron, gdzie można przeczytać coś na ten temat: 4great-hair lub wolę długie włosy.

A teraz krótka lekcja fryzjerstwa. Jakie są rodzaje włosów, których używa się do przedłużania oraz jakie są dostępne na rynku sposoby przedłużania włosów.

Rodzaje włosów

WŁOSY SYNTETYCZNE 
Uzyskane w chemicznym procesie z tworzyw sztucznych. Mają krótką żywotność, nie powinny być poddawane żadnym zabiegom chemicznym lub stylizacyjnym (również używanie suszarki jest niewskazane), ponieważ mogą ulec zniszczeniu. Po krótkim czasie widać, że są to włosy syntetyczne, bo po prostu się niszczą, różnią się w dotyku od naturalnych. Podobno im jaśniejsze włosy, tym bardzie widać użytkowanie, niektórzy mówią, że niszczą się tylko na końcówkach i wytrzymują nawet dwa miesiące, a wszystko zależy od odpowiedniej pielęgnacji. 20 pasm kosztuje ok. 20zł


WŁOSY NATURALNE SŁOWIAŃSKIE DZIEWICZE
Najwyższej dostępnej na rynku jakości włosy. Pochodzą od dzieci czyli są to włosy najzdrowsze, posiadają naturalny kolor bez ingerencji farby i procesów chemicznych.

WŁOSY  NATURALNE SŁOWIAŃSKIE
Miękkie i delikatne, podatne na układanie i zabiegi stylizacyjne. Charakteryzują się wysoką wytrzymałością, długo pozostają w doskonałej kondycji. Można je poddawać zabiegom koloryzacji, trwałej oczywiście wszystko z umiarem.

WŁOSY EUROPEJSKIE
Wysokiej jakości włosy, miękkie i miłe w dotyku. Podatne na układanie i zabiegi stylizacyjne. Mają krótszą wytrzymałość niż słowiańskie, jednak przy odpowiedniej pielęgnacji długo pozostają w dobrej kondycji. Nie zaleca się farbowania lub innych zabiegów chemicznych.

WŁOSY AZJATYCKIE, INDIAŃSKIE, WŁOSY HINDUSKIE
Stosunkowo sztywne i twarde włosy, dość trudno poddające się zabiegom stylizacyjnym. Wymagają intensywnej pielęgnacji. Mają żywotność krótszą niż włosy słowiańskie i europejskie. Nie należy stosować żadnych zabiegów chemicznych.


Sposoby przedłużania włosów na zimno:

MICRO RINGS HAIR EXTENSION
Przedłużanie włosów za pomocą niewielkich i niewidocznych aluminiowych obrączek tzw „ringów” (pierścieni) dopasowanych do naturalnego koloru włosów.


EASY HAIR EXTENSION
Polega na połączeniu włosa naturalnego za pomocą tulejek z włosem przedłużanym. Ta metoda jest bardzo podobna do Micro Rings.

HAIR STRIP
Korzystając z tej metody możemy być pewni, że nasze naturalne włosy są bezpieczne. Włosy przedłużamy taśmą, którą mocuje się za pomocą pasemek z końcówką zakończoną łuską keratynową lub mikroringami. Korzystając z tej metody potrzeba do zagęszczenia włosów maksymalnie 50 pasemek korzystając z innych metod potrzeba zwykle około 120 pasm.

KLIPSY CLIP ON CLIP IN
Szybko, tanio, bezinwazyjnie, samodzielnie. Metoda polega na przypinaniu pasm ( taśm ) włosów o różnych szerokościach w wybranych miejscach przy pomocy specjalnych klipsów (spinko–grzebyczków, spineczek). Klipsy są przyszyte od wewnętrznej strony taśm, są niewielkie i posiadają specjalną wkładkę antypoślizgową zapobiegającą zsuwaniu się przypiętych pasm. Spinki nie są absolutnie widoczne, a długie włosy można samemu codziennie zakładać.


TAPE OFF TAPE ON
Taśma włosów wykończona silikonem doklejana całymi kawałkami do włosów, jest to coś w rodzaju dwustronnie klejącej taśmą. Łączenie jest bardzo mało widoczne. Ogromny komfort noszenia, bardzo mało wyczuwalne. Taśmy zdejmujemy przy pomocy specjalnego neutralizatora.

Metody przedłużania włosów na ciepło:

METODA KREATYNOWA LUB KLEJOWA
Pasemka są mocowane do włosów za pomocą zgrzewów wykonanych klejem keratynowym lub żywicznym. Ten sposób pozwala na doczepienie dużej ilości włosów.

METODA NA TAŚMIE PRZY UŻYCIU ZGRZEWARKI

METODA Z WYKORZYSTANIEM ŁUSKI KLEJOWEJ

METODA RACOON
Proces przedłużania Metodą Racoon polega na łączeniu włosów hipoalergicznym klejem o unikalnym składzie, rozgrzewanym w aplikatorze. Połączenie związków polimerów z wyciągiem ze skórki pomarańczowej i nasion sosny zapewnia doskonałą równowagę pomiędzy odpornością, wytrzymałością i łatwością usuwania włosów. Włosy przedłużane metodą Racoon wyglądają całkowicie naturalnie i poruszają się jak własne.

TULEJKI TERMICZNE SHRINK RING
Metoda podobna do microrings. Nie zaciskamy tulejek lecz pod wpływem temperatury same się kurczą tworząc bardzo wytrzymałe spoiwo.

ANIMARE! to znaczy ożywiać

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)

Szkolenie animatorów: kto by pomyślał, że będzie mnie ono kosztowało tyle stresu i wysiłku fizycznego?! A jednak rewelacyjni ludzie, których poznałam, nowe doświadczenia, które zdobyłam i to czego się nauczyłam, to wszystko spowodowało, że wróciłam ze szkolenia mega zadowolona! A pasja z jaką opowiadał jeden z prowadzących skłoniła mnie do podzielenia się nowo zdobytą wiedzą (mimo, że od szkolenia minęło już kilka dni):
5 lipca 1841 roku Thomas Cook zorganizował pierwszą wycieczkę turystyczną, a 14 lat później odbyła się pierwsza wycieczka objazdowa po Europie. Natomiast w 1866 syn Thomasa Cook’a, John Mason Cook pilotował pierwszą wycieczkę do Ameryki.
Kilka takich informacji uświadomiło mi, jak niezwykle ważna jest turystyka w ogóle i jak podróże przeplatają się z codziennością już od bardzo dawna. A także jak bardzo turystyka jest w dzisiejszych czasach rozwinięta. Rozwinięta do tego stopnia, że zatrudnia się w niej ludzi specjalnie przeszkolonych do tego aby organizować i uatrakcyjniać czas wczasowiczom. Niezwykłe! A nie każdy przecież może być animatorem. I to napawa mnie jeszcze większą dumą, że ja nim zostałam. Zatem, skoro animare znaczy ożywiać to moim zadaniem w przyszłej pracy będzie nie tylko realizacja programu animacyjnego ale i wzmacnianie doznań wakacyjnych wczasowiczów, którzy znajdą się pod moją opieką. I zadaniem takiej osóbki jak ja będzie więc bycie rozpoznawalną, dostępną, rozmowną (ha! Z tym problemu raczej nie będzie) i jak mówiono mi na szkoleniu- będzie musiało mnie być wszędzie pełno. Z samej etymologii słowa animator mogę wywnioskować jaka w tej pracy powinnam być. Więc skoro poznając etymologię słowa dowiaduję się, że animator to osoba, która za zadanie ma min. „tchnąć duszę” wiem, że będę budowała atmosferę niezapomnianych wakacji i wiem, że idealnie się do tego nadaję. 
A jeśli chodzi o samo szkolenie to byłam naprawdę pod dużym wrażeniem dobrego przygotowania i profesjonalizmu z jakim zostało ono przeprowadzone. Samo w sobie było ono dla mnie jak kopalnia nowych doświadczeń, zarówno praktycznych jaki i interpersonalnych. Zajęć była cała masa, od rana do późnego wieczora i bynajmniej nie same wykłady. Przeciwnie, po 2 dniach miałam już takie zakwasy, że nie umiałam położyć się do łóżka bo nogi mnie bolały zbyt mocno, żeby je zginać. I tylko w czerpaniu przyjemności z udziału w zajęciach przeszkadzało wiszące nad uczestnikami widmo ostatecznej rekrutacji. Takie nasze małe być albo nie być. I nie powiem, żebym się tym nie przejmowała. W godzinę ogłoszenia wyników momentami było mi ze stresów tak niedobrze, że nie potrafiłam wysiedzieć w miejscu. Ale chyba tak właśnie się dzieje z organizmem człowieka, kiedy rozstrzyga się coś dla niego ważnego. Jako studentka psychologii pewnie powinnam była umieć sobie to zracjonalizować ale jako, że sama siebie zdziwiłam tą reakcją na stres to jakoś zwalczanie go nie wyszło mi zbyt dobrze! Siedząc więc w sali konferencyjnej, otoczona nowymi, dobrymi znajomymi poznałam okropne uczucie, którego doznają finaliści różnych talent showów. Bo to było trochę jak You Can Dance, bo wysiłek był solidny nie tylko podczas warsztatów tanecznych, i było też trochę jak Mam Talent bo albo masz do animacji talent albo nie i na pewno było jak Big Brother bo obserwowano nas niemalże cały czas. Ale choć warto było naprawdę wysilić się i wziąć udział w szkoleniu i wszystkim to polecam i przyznaję, że jestem przeszczęśliwa myśląc o przyszłej pracy to jednak nie zdradzę kto mnie szkolił i dla kogo będę pracowała, bo i po co?!

Moja destynacja:





Wstrząsające - kocia historia

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)


Powszechnie wiadomo, że Kota nie lubi ludzi, nie lubi się przytulać, nie lubi kiedy ktoś ją głaszcze, najlepiej byłoby jeśli ludzie daliby jej po prostu święty spokój. Niestety jest jednak świadoma tego, że my, ten parszywy gatunek, możemy na coś jej się przydać. Bowiem Kota uwielbia jeść. Opracowała już nawet parę sztuczek jak zjeść znacznie więcej niż zakłada harmonogram dnia, ale na szczęście już się na to nie nabieramy i my również, ku jej rozpaczy, rozpracowałyśmy je niecne sztuczki i zamiary. Tak więc chcąc czy nie, Kota musi przyznać, że dopóki "nie ma rączek" musi nas tolerować, bo inaczej się nie nażre. Nie żeby którakolwiek z nas mogła liczyć na gest lub miauknięcie wdzięczności z jej strony, przymilające się miauknięcia wydobywa z siebie tylko wtedy, kiedy ma ochotę coś skonsumować, a więc już jakąś godzinę po poprzednim posiłku. W innych przypadkach najczęściej na nas wręcz warczy. Chciaż wydaje nam się, że ostatnio nieco wyluzowała i czasm można ją nawet przytulić. Tak więc zarówno Kota jak i jej Pani są na diecie. Przy czym Kasia z reguły nie miauczy godzinę po posiłku, bo chce już zjeść kolejny, ale całkiem niedawno walczyła z Dukanem. Skutecznie. Teraz odchudzamy również kocicię, nie Dukanem oczywiście.


Zastanawiałam się czy pisać o tym wydarzeniu, ale stwierdziłam, że zdecydowanie powinnam się tym podzielić. Tak na prawdę ten post powinna chyba napisać nasza mama, ponieważ to ona przede wszystkim została najgłębiej poruszona tym wydarzeniem, ale to ja opiszę całą sytuację. 

A propos kotów. 

Zwierzęta tak bardzo bezgranicznie nas kochają i tak bardzo są wierne człowiekowi. Jak można nie kochać ich w zamian. Jedyne czego od nas oczekują to trochę jedzenia, nie muszą się przecież objadać, wiedzą bowiem, że na ulicy jadłyby pewnie raz na parę dni, czystej wody, ciepłego konta i raz na jakiś czas rzucenia patyka i pozwolenia na przyniesienie go właścicielowi merdając ogonem. Można też czasem rzucić kotkowi piszczącą zabawkę, pewnie ucieszy się podobnie. Dlaczego więc ludzie bywają tak okrutni i bezwzględni wobec tych bezbronnych i oddanych nam istot. Nie wiem i nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Czasem zastanawiam się dlaczego Bóg pozwala na takie okrutne akcje, ale wierzę głęboko, że ci ludzie zostaną kiedyś ukarani za swoje czyny. 

Wczoraj w ramach obiadu postanowiłyśmy z mamą i Kasią udać się do pobliskiej knajpki wegetariańskiej na obiad. Niestety szybko okazało się, że bar był zamknięty i musiałyśmy wymyśleć inne miejsce na niedzielny obiadek. Odjeżdżając spod restauracji Kasia nagle krzyknęła, że na środku jezdni leży kot! Że ktoś go przejechał, ale jeszcze się poruszył! I jeszcze żyje! Łzy cisnęły jej się do oczy i przez minutę patrzyłyśmy jak kolejne samochody omijają leżące na asfalcie zwierzątko. Podjechałyśmy kawałek. Mama zaparkowała samochód na poboczu i obie z Kasią wysiadły, stanęła na środku jezdni i pochyliła się nad zwierzątkiem. Później mówiła, że pierwszy raz w życiu trzymała w rękach takie małe, nieżywe, ale wciąż ciepłe ciałko. Ponieważ wczoraj było dość chłodno mama miała na rękach rękawiczki, szturchnęła lekko kotka, aby sprawdzić czy żyje, ale jak sie okazało zwierzątko już nie żyło. Podniosła go delikatnie i pomału przeniosła na pobocze i ułożyła na trawie. Cały ten czas siedziałam w samochodzie i słyszałam tylko jak obie krzyczały do siebie jak okrutni są ludzie! Nie dość, że przejechali zwierzę, to jeszcze zostawili je tak umierające na środku drogi! Denerwowały się okrutnie i przeklinały pod nosem z bezradności. Dlaczego ludzie są tak okrutni, a przecież to tylko namiastka ich okrucieństwa. Biedne zwierzątko. 


I LOVE Dominic Toretto

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)


Po czterech godzinach od wejścia filmu na ekrany kin, na wieczorny seans nie można już było dostać biletów. Chłopcy i dziewczęta w każdym wieku chcieli po raz kolejny zobaczyć na wielkim ekranie bohaterów szybkich i wściekłych filmów akcji Fast and Furious.



Brian O’Conner zwinnie przeskakuje z pędzącego pociągu do niezłej fury prowadzonej przez nikogo innego jak Dominica Toretto. Dzieje się to tuż przed zderzeniem się auta z mostem. Udaje mu się ten akrobatyczny skok i nawet nie nadwyręża sobie przy nim żadnego mięśnia. Lecz już za ułamek sekundy rozpędzeni spadną z gigantycznego urwiska prosto do bajecznie błękitnej wody. Widzów lubujących się w filmach akcji już nic nie zdziwi, więc kiedy ze spadającego z wielką prędkością samochodu wyskakują Dom i Brian i bezpiecznie, z gracją wskakują do wody, na sali rozlegają się gromkie brawa. Ale tę małą niedorzeczność wszyscy szybko puszczają w niepamięć, bo Fast Five, najnowszy film w reżyserii Justina Lin’a dostarcza naprawdę wielu wrażeń i bez względu na płeć, każdy może przyznać, że było na co popatrzeć! Egzotyczne krajobrazy, seksowne dziewczyny, bardzo szybkie i silne muscle cars no i ci piękni, fantastycznie umięśnieni faceci. Ulubiony typ prawie każdej dziewczyny: bad boys with good hearts. Fast Five jest doskonałą kontynuacją 4 części Szybkich i Wściekłych. Już po kilku minutach filmu odnosi się wrażenie, że wcale nie dzieliła ich dwuletnia przerwa, a wszystko za sprawą pierwszej sceny, która była powtórzeniem i rozwinięciem akcji końcowej części czwartej. Sami aktorzy w licznych wywiadach wyrażają swój zachwyt najnowszym filmem, przyznają, że ich zdaniem to najlepsza część. I ja również podpisuję się pod tym stwierdzeniem, w końcu to właśnie w tym filmie swoje siły zjednoczyli bohaterowie wszystkich poprzednich części. A trzeba przyznać, że z obecnością poszczególnych bohaterów w pozostałych częściach było różnie. Na przykład w Too Fast Too Furious, można powiedzieć najbardziej nasyconej wyścigami części filmu, zabrakło postaci Dominica. Tokyo Drift z całą serią łączyły już tylko szybkie samochody.  Można na to przymknąć oko z tego względu, że przecież właśnie o to chodzi w tych wszystkich filmach.  Jednak tak naprawdę drugą częścią opowieści o gangu Dominica Toretto był dopiero czwarty film Szybko i Wściekle. I jak na pisanie o takim filmie przystało, rozpędziłam się w tej wyliczance kolejnych części, odbiegając od Fast Five. A warto o nim pisać nie tylko dlatego, że widoki były ładne, faceci, laseczki i samochody, ale też dlatego, że był on dopracowany w każdym aspekcie, łącznie z dialogami, które nie były głupawe, wątkiem miłosnym, który nie był kiczowaty i sceną walki między dwoma super mięśniakami, która swoją jakością z pewnością nikogo nie zawiodła.


Są wśród nas szydercy, którzy śmieją się, że film ten jest po prostu kiepski, ale dla mnie Fast Five spełnia wszystkie kryteria dobrego kina rozrywkowego. Mnie najbardziej urzekł, i to nie po raz pierwszy, Dom Toretto, z ciałem jak ze stali, ale i z delikatnym wnętrzem skrytym daleko w głębi. Choć nie potrafię się zdecydować, który z aktorów odtwarzających role głównych bohaterów podoba mi się bardziej Vin Disel czy Paul Walker?!  Na co jednak mogę się zdecydować to na polecenie Fast Five wszystkim, zwłaszcza tym, którzy lubią szybką jazdę i ładne widoki. Ale apeluję, żeby nie próbować odtwarzać sztuczek samochodowych tuż po seansie przy użyciu własnych aut! Dystrybutorzy filmu także o to apelują, co widać jeszcze przed napisami końcowymi. I bardzo dobrze, bo po takim szybkim filmie, każdemu przyda się zejść na ziemie, a ich ostrzeżenia naprawdę nie są bezpodstawne. Na każdym seansie z pewnością znajdzie się jeden świr, który poczuje się później jak rajdowiec. A przynajmniej ja miałam z takim styczność (Bogu dzięki, nie dosłowną styczność) I to zaraz obok wyjścia z Katowickiego kina. Tym razem to ja szybko i zwinnie, jak Paul Walker, uciekłam z przejścia dla pieszych.
Szybka jazda? Tak! Ale raczej na ekranie kina, no chyba, że za kółkiem siedzi Dominic Toretto, wtedy mogę jechać nawet 200km/h!


Dziękujemy za odwiedziny! Jeżeli podoba Ci się to co robimy, poleć nas znajomym!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...