wtorek, 4 grudnia 2012

Mus to mus (truskawkowy)

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)

Dzisiaj po raz kolejny z trudem wstaliśmy od stołu po niedzielnym obiedzie. Myślę, że spokojnie te wypaśne niedzielne obiadki można już uznać za swego rodzaju naszą rodzinną tradycję. Zawsze, gdziekolwiek jesteśmy staramy się na niedzielę wrócić do domu, aby móc razem zjeść coś pysznego, potem legnąć sobie na kanapie i powzdychać jakie mamy pełne brzuchy, a wczesnym popołudniem wyciągnąć psa na spacer, albo dalej leżeć przy kominku jeśli pogoda nie dopisuje. Przychodzi mi na myśl serial Gilmore Girls. One zawsze przyjeżdżały do rodziców Lorelai na piątkową kolację, tyle tylko, że one nie znosiły tych spotkań i zawsze starały się jakoś przez nie przebrnąć, a ja bardzo lubię nasze niedzielne wyżerki. 
Mama ma książkę kucharską w głowie. Nie chodzi mi o to, że kiedyś nauczyła się wszystkich przepisów na pamięć, po to, żeby w przyszłości móc szpanować przed dzieciakami czego to ona nie potrafi zrobić, ale po prostu zawsze umie wyczarować coś z niczego, a jeżeli już zrobi wcześniej dobre zakupy, to przygotowuje nam prawdziwe rarytasy, nie mówiąc już o tym, że czasem sama wymyśla jakieś smakołyki. Na przykład dzisiejszy deser był wytworem jej wyobraźni i rozkoszą dla naszych kubków smakowych. 
Już podaję przepis na: „Żadnych mixów fixów”, czyli słodziaszny mus truskawkowy- sama natura- żadnych dosmaczaczy à la Mama K. Porcja na pięć osób. No może pięć i pół. Trzeba trochę zostawić dla błagającego o datki Kaprysa.


Składniki:

3 jajka (sparzyć i oddzielić białka od żółtek)
O,5 kg truskawek (mogą być mrożone, ale wtedy po rozmrożeniu trzeba je dokładnie odsączyć z wody!)
300 ml śmietana 30%
Garść płatków kukurydzianych
Odrobina soku z cytryny (pół łyżeczki)
Sól (dosłownie malutka szczypta)
Cukier (2 łyżeczki cukru na każde jajko)
Cukier puder


Przygotowanie:

Generalnie musimy przygotować trzy rodzaje musów, które później połączymy.
Pierwszy to piana z białek. Polecam zacząć o tej masy, bo należy ją zaraz po ubiciu włożyć do lodówki i najlepiej będzie jeśli chwilę tak postoi, będzie wtedy bardziej … zbita, powiedzmy. Ubijamy białka, dodajemyy, malusieńką szczyptę soli i miksujemy dalej, a następnie dodajemy cukier puder iii dalej miksujemy, na samym końcu należy dodać te pare kropli cytryny, kiedy piana będzie już ubita (tutaj nie ma dokładnej miary więc najlepiej posmakować i samemu zdecydować jaki ma być poziom słodyczy). 
Następnie truskawki. Miksujemy i dodajemy zwykły cukier do smaku.
Kolejny mus to kogel-mogel. Ubijamy żółtka z cukrem (miara taka jak podałam wcześniej) tak długo, aż żółtka będą prawie białe. No może trochę przesadziłam, ale mają być naprawdę jasne, a konsystencja kremowa i jednolita.
No i ostatnia masa to śmietana kremówka, którą ubijamy tak długo, aż osiągnie konsystencję bitej śmietany. Nie umiem się posługiwać jakimiś kucharskimi terminami, które pozwoliłby nieco precyzyjniej określić konsystencję tego, albo innego składnika, ale mam nadzieję, że chociaż w przybliżeniu wiadomo o co chodzi. W końcu śmietana, to śmietana, a jak powinna wyglądać ubita chyba każdy wie. Tutaj też dodajemy cukier puder, do smaku, trzeba jednak pamiętać, że wszystko co wcześniej przygotowaliśmy było słodzone, więc nie należy dodawać zbyt dużo pudru. 
Mamy wszystkie musy. Teraz łączymy pianę z białek, kogel-mogel i mus truskawkowy. Dodajemy płatki kukurydziane i wszystko delikatnie mieszamy, absolutnie już nie mikserem, ale po prostu łyżką. Kasia uważa, że płatki powinny być już fakultatywnym składnikiem, a mama stwierdziła, że : „lubię takie znaleźć, żeby było coś do przegryzania”. Nalewamy ja do ładnych naczyń, w których zamierzamy podać deser. U nas podany był w wysokich kieliszkach do wina. Na koniec do każdej porcji wkładamy dużą  porcję bitej śmietany (mniej więcej trzy łyżki), możemy użyć takiego czegoś do nakładania lodów. Kremówka zatopi się najprawdopodobniej w gęstym musie, ale będzie trochę widoczna z wierzchu. Et voilà.



Whip Your Hair - clip on, clip in

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)


I wanna whip my hair too! No dobra, wcale tak nie pomyślałam oglądając ten teledysk, ale odkąd pamiętam chciałam mieć długie włosy.  Problem polegał na tym, że nigdy nie miałam na tyle cierpliwości, aby pozwolić im urosnąć. Moje włosy są wyjątkowo odporne na wszelkiego rodzaju współpracę, a na dodatek rosną dość powolnie, zwykle przy długości do ramion mam już dość czekania, wpada mi w ręce jakieś ładne zdjęcia gwiazdy kina w krótkich włosach i już parę godzin później siedzę na fotelu fryzjerskim i czekam na efekt cięcia. I tak w kółko. Jednak ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że przecież wcale nie muszę czekać dwóch lub nawet trzech lat aż odrosną mi włosy! Zastanawiałam się nad tym jak wszystkie gwiazdy i prasa modowa robią nas w bambuko pokazując nam zdjęcia pięknych kobiet, które owszem są piękne, ale przecież na prawdę wcale nie wyglądają tak, jak widzimy je na okładkach i w sesjach zdjęciowych. Wszystkie staramy się dorównać naszym ideałom kobiecości, których urodę z zachwytem podziwiamy na pierwszych stronach gazeta. Faktycznie wielu kobietom, nie tylko tym młodym, u których nie widać nawet jednej zmarszczki i cokolwiek na siebie wrzucą wyglądają idealnie, ale kobietom w różnym wieku udaje się osiągnąć ten cel. Z jedną małą różnicą, my mamy (w większości) swoje biusty, swoje włosy, swoje paznokcie, swoje pupy, brzuchy i uda. Ale nawet gwiazdy, które tak jak Demi Moore przeszły już chyba miliony bolesnych operacji plastycznych muszą później na sesji „wymienić” swoje ciało na ciało na przykład Anji Rubik. Stwierdziłam, że nie będę dłużej gonić ideałów, których i tak nigdy nie dogonię, albo przynajmniej porządnie się zmęczę tym wyścigiem i trudno, oszukam część społeczeństwa i przedłużę sobie włosy! Mam dość tego czekania, z którego i tak nic nigdy nie wychodzi, zresztą już dawno doszłyśmy z Kasią do wniosku, że tak naprawdę nie powinnyśmy zapuszczać włosów, bo nasze długie włosy i tak nie będę ładne, bo nie są zbyt gęste, ani mocne.

Oto parę dobrych stron, gdzie można przeczytać coś na ten temat: 4great-hair lub wolę długie włosy.

A teraz krótka lekcja fryzjerstwa. Jakie są rodzaje włosów, których używa się do przedłużania oraz jakie są dostępne na rynku sposoby przedłużania włosów.

Rodzaje włosów

WŁOSY SYNTETYCZNE 
Uzyskane w chemicznym procesie z tworzyw sztucznych. Mają krótką żywotność, nie powinny być poddawane żadnym zabiegom chemicznym lub stylizacyjnym (również używanie suszarki jest niewskazane), ponieważ mogą ulec zniszczeniu. Po krótkim czasie widać, że są to włosy syntetyczne, bo po prostu się niszczą, różnią się w dotyku od naturalnych. Podobno im jaśniejsze włosy, tym bardzie widać użytkowanie, niektórzy mówią, że niszczą się tylko na końcówkach i wytrzymują nawet dwa miesiące, a wszystko zależy od odpowiedniej pielęgnacji. 20 pasm kosztuje ok. 20zł


WŁOSY NATURALNE SŁOWIAŃSKIE DZIEWICZE
Najwyższej dostępnej na rynku jakości włosy. Pochodzą od dzieci czyli są to włosy najzdrowsze, posiadają naturalny kolor bez ingerencji farby i procesów chemicznych.

WŁOSY  NATURALNE SŁOWIAŃSKIE
Miękkie i delikatne, podatne na układanie i zabiegi stylizacyjne. Charakteryzują się wysoką wytrzymałością, długo pozostają w doskonałej kondycji. Można je poddawać zabiegom koloryzacji, trwałej oczywiście wszystko z umiarem.

WŁOSY EUROPEJSKIE
Wysokiej jakości włosy, miękkie i miłe w dotyku. Podatne na układanie i zabiegi stylizacyjne. Mają krótszą wytrzymałość niż słowiańskie, jednak przy odpowiedniej pielęgnacji długo pozostają w dobrej kondycji. Nie zaleca się farbowania lub innych zabiegów chemicznych.

WŁOSY AZJATYCKIE, INDIAŃSKIE, WŁOSY HINDUSKIE
Stosunkowo sztywne i twarde włosy, dość trudno poddające się zabiegom stylizacyjnym. Wymagają intensywnej pielęgnacji. Mają żywotność krótszą niż włosy słowiańskie i europejskie. Nie należy stosować żadnych zabiegów chemicznych.


Sposoby przedłużania włosów na zimno:

MICRO RINGS HAIR EXTENSION
Przedłużanie włosów za pomocą niewielkich i niewidocznych aluminiowych obrączek tzw „ringów” (pierścieni) dopasowanych do naturalnego koloru włosów.


EASY HAIR EXTENSION
Polega na połączeniu włosa naturalnego za pomocą tulejek z włosem przedłużanym. Ta metoda jest bardzo podobna do Micro Rings.

HAIR STRIP
Korzystając z tej metody możemy być pewni, że nasze naturalne włosy są bezpieczne. Włosy przedłużamy taśmą, którą mocuje się za pomocą pasemek z końcówką zakończoną łuską keratynową lub mikroringami. Korzystając z tej metody potrzeba do zagęszczenia włosów maksymalnie 50 pasemek korzystając z innych metod potrzeba zwykle około 120 pasm.

KLIPSY CLIP ON CLIP IN
Szybko, tanio, bezinwazyjnie, samodzielnie. Metoda polega na przypinaniu pasm ( taśm ) włosów o różnych szerokościach w wybranych miejscach przy pomocy specjalnych klipsów (spinko–grzebyczków, spineczek). Klipsy są przyszyte od wewnętrznej strony taśm, są niewielkie i posiadają specjalną wkładkę antypoślizgową zapobiegającą zsuwaniu się przypiętych pasm. Spinki nie są absolutnie widoczne, a długie włosy można samemu codziennie zakładać.


TAPE OFF TAPE ON
Taśma włosów wykończona silikonem doklejana całymi kawałkami do włosów, jest to coś w rodzaju dwustronnie klejącej taśmą. Łączenie jest bardzo mało widoczne. Ogromny komfort noszenia, bardzo mało wyczuwalne. Taśmy zdejmujemy przy pomocy specjalnego neutralizatora.

Metody przedłużania włosów na ciepło:

METODA KREATYNOWA LUB KLEJOWA
Pasemka są mocowane do włosów za pomocą zgrzewów wykonanych klejem keratynowym lub żywicznym. Ten sposób pozwala na doczepienie dużej ilości włosów.

METODA NA TAŚMIE PRZY UŻYCIU ZGRZEWARKI

METODA Z WYKORZYSTANIEM ŁUSKI KLEJOWEJ

METODA RACOON
Proces przedłużania Metodą Racoon polega na łączeniu włosów hipoalergicznym klejem o unikalnym składzie, rozgrzewanym w aplikatorze. Połączenie związków polimerów z wyciągiem ze skórki pomarańczowej i nasion sosny zapewnia doskonałą równowagę pomiędzy odpornością, wytrzymałością i łatwością usuwania włosów. Włosy przedłużane metodą Racoon wyglądają całkowicie naturalnie i poruszają się jak własne.

TULEJKI TERMICZNE SHRINK RING
Metoda podobna do microrings. Nie zaciskamy tulejek lecz pod wpływem temperatury same się kurczą tworząc bardzo wytrzymałe spoiwo.

ANIMARE! to znaczy ożywiać

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)

Szkolenie animatorów: kto by pomyślał, że będzie mnie ono kosztowało tyle stresu i wysiłku fizycznego?! A jednak rewelacyjni ludzie, których poznałam, nowe doświadczenia, które zdobyłam i to czego się nauczyłam, to wszystko spowodowało, że wróciłam ze szkolenia mega zadowolona! A pasja z jaką opowiadał jeden z prowadzących skłoniła mnie do podzielenia się nowo zdobytą wiedzą (mimo, że od szkolenia minęło już kilka dni):
5 lipca 1841 roku Thomas Cook zorganizował pierwszą wycieczkę turystyczną, a 14 lat później odbyła się pierwsza wycieczka objazdowa po Europie. Natomiast w 1866 syn Thomasa Cook’a, John Mason Cook pilotował pierwszą wycieczkę do Ameryki.
Kilka takich informacji uświadomiło mi, jak niezwykle ważna jest turystyka w ogóle i jak podróże przeplatają się z codziennością już od bardzo dawna. A także jak bardzo turystyka jest w dzisiejszych czasach rozwinięta. Rozwinięta do tego stopnia, że zatrudnia się w niej ludzi specjalnie przeszkolonych do tego aby organizować i uatrakcyjniać czas wczasowiczom. Niezwykłe! A nie każdy przecież może być animatorem. I to napawa mnie jeszcze większą dumą, że ja nim zostałam. Zatem, skoro animare znaczy ożywiać to moim zadaniem w przyszłej pracy będzie nie tylko realizacja programu animacyjnego ale i wzmacnianie doznań wakacyjnych wczasowiczów, którzy znajdą się pod moją opieką. I zadaniem takiej osóbki jak ja będzie więc bycie rozpoznawalną, dostępną, rozmowną (ha! Z tym problemu raczej nie będzie) i jak mówiono mi na szkoleniu- będzie musiało mnie być wszędzie pełno. Z samej etymologii słowa animator mogę wywnioskować jaka w tej pracy powinnam być. Więc skoro poznając etymologię słowa dowiaduję się, że animator to osoba, która za zadanie ma min. „tchnąć duszę” wiem, że będę budowała atmosferę niezapomnianych wakacji i wiem, że idealnie się do tego nadaję. 
A jeśli chodzi o samo szkolenie to byłam naprawdę pod dużym wrażeniem dobrego przygotowania i profesjonalizmu z jakim zostało ono przeprowadzone. Samo w sobie było ono dla mnie jak kopalnia nowych doświadczeń, zarówno praktycznych jaki i interpersonalnych. Zajęć była cała masa, od rana do późnego wieczora i bynajmniej nie same wykłady. Przeciwnie, po 2 dniach miałam już takie zakwasy, że nie umiałam położyć się do łóżka bo nogi mnie bolały zbyt mocno, żeby je zginać. I tylko w czerpaniu przyjemności z udziału w zajęciach przeszkadzało wiszące nad uczestnikami widmo ostatecznej rekrutacji. Takie nasze małe być albo nie być. I nie powiem, żebym się tym nie przejmowała. W godzinę ogłoszenia wyników momentami było mi ze stresów tak niedobrze, że nie potrafiłam wysiedzieć w miejscu. Ale chyba tak właśnie się dzieje z organizmem człowieka, kiedy rozstrzyga się coś dla niego ważnego. Jako studentka psychologii pewnie powinnam była umieć sobie to zracjonalizować ale jako, że sama siebie zdziwiłam tą reakcją na stres to jakoś zwalczanie go nie wyszło mi zbyt dobrze! Siedząc więc w sali konferencyjnej, otoczona nowymi, dobrymi znajomymi poznałam okropne uczucie, którego doznają finaliści różnych talent showów. Bo to było trochę jak You Can Dance, bo wysiłek był solidny nie tylko podczas warsztatów tanecznych, i było też trochę jak Mam Talent bo albo masz do animacji talent albo nie i na pewno było jak Big Brother bo obserwowano nas niemalże cały czas. Ale choć warto było naprawdę wysilić się i wziąć udział w szkoleniu i wszystkim to polecam i przyznaję, że jestem przeszczęśliwa myśląc o przyszłej pracy to jednak nie zdradzę kto mnie szkolił i dla kogo będę pracowała, bo i po co?!

Moja destynacja:





Wstrząsające - kocia historia

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)


Powszechnie wiadomo, że Kota nie lubi ludzi, nie lubi się przytulać, nie lubi kiedy ktoś ją głaszcze, najlepiej byłoby jeśli ludzie daliby jej po prostu święty spokój. Niestety jest jednak świadoma tego, że my, ten parszywy gatunek, możemy na coś jej się przydać. Bowiem Kota uwielbia jeść. Opracowała już nawet parę sztuczek jak zjeść znacznie więcej niż zakłada harmonogram dnia, ale na szczęście już się na to nie nabieramy i my również, ku jej rozpaczy, rozpracowałyśmy je niecne sztuczki i zamiary. Tak więc chcąc czy nie, Kota musi przyznać, że dopóki "nie ma rączek" musi nas tolerować, bo inaczej się nie nażre. Nie żeby którakolwiek z nas mogła liczyć na gest lub miauknięcie wdzięczności z jej strony, przymilające się miauknięcia wydobywa z siebie tylko wtedy, kiedy ma ochotę coś skonsumować, a więc już jakąś godzinę po poprzednim posiłku. W innych przypadkach najczęściej na nas wręcz warczy. Chciaż wydaje nam się, że ostatnio nieco wyluzowała i czasm można ją nawet przytulić. Tak więc zarówno Kota jak i jej Pani są na diecie. Przy czym Kasia z reguły nie miauczy godzinę po posiłku, bo chce już zjeść kolejny, ale całkiem niedawno walczyła z Dukanem. Skutecznie. Teraz odchudzamy również kocicię, nie Dukanem oczywiście.


Zastanawiałam się czy pisać o tym wydarzeniu, ale stwierdziłam, że zdecydowanie powinnam się tym podzielić. Tak na prawdę ten post powinna chyba napisać nasza mama, ponieważ to ona przede wszystkim została najgłębiej poruszona tym wydarzeniem, ale to ja opiszę całą sytuację. 

A propos kotów. 

Zwierzęta tak bardzo bezgranicznie nas kochają i tak bardzo są wierne człowiekowi. Jak można nie kochać ich w zamian. Jedyne czego od nas oczekują to trochę jedzenia, nie muszą się przecież objadać, wiedzą bowiem, że na ulicy jadłyby pewnie raz na parę dni, czystej wody, ciepłego konta i raz na jakiś czas rzucenia patyka i pozwolenia na przyniesienie go właścicielowi merdając ogonem. Można też czasem rzucić kotkowi piszczącą zabawkę, pewnie ucieszy się podobnie. Dlaczego więc ludzie bywają tak okrutni i bezwzględni wobec tych bezbronnych i oddanych nam istot. Nie wiem i nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Czasem zastanawiam się dlaczego Bóg pozwala na takie okrutne akcje, ale wierzę głęboko, że ci ludzie zostaną kiedyś ukarani za swoje czyny. 

Wczoraj w ramach obiadu postanowiłyśmy z mamą i Kasią udać się do pobliskiej knajpki wegetariańskiej na obiad. Niestety szybko okazało się, że bar był zamknięty i musiałyśmy wymyśleć inne miejsce na niedzielny obiadek. Odjeżdżając spod restauracji Kasia nagle krzyknęła, że na środku jezdni leży kot! Że ktoś go przejechał, ale jeszcze się poruszył! I jeszcze żyje! Łzy cisnęły jej się do oczy i przez minutę patrzyłyśmy jak kolejne samochody omijają leżące na asfalcie zwierzątko. Podjechałyśmy kawałek. Mama zaparkowała samochód na poboczu i obie z Kasią wysiadły, stanęła na środku jezdni i pochyliła się nad zwierzątkiem. Później mówiła, że pierwszy raz w życiu trzymała w rękach takie małe, nieżywe, ale wciąż ciepłe ciałko. Ponieważ wczoraj było dość chłodno mama miała na rękach rękawiczki, szturchnęła lekko kotka, aby sprawdzić czy żyje, ale jak sie okazało zwierzątko już nie żyło. Podniosła go delikatnie i pomału przeniosła na pobocze i ułożyła na trawie. Cały ten czas siedziałam w samochodzie i słyszałam tylko jak obie krzyczały do siebie jak okrutni są ludzie! Nie dość, że przejechali zwierzę, to jeszcze zostawili je tak umierające na środku drogi! Denerwowały się okrutnie i przeklinały pod nosem z bezradności. Dlaczego ludzie są tak okrutni, a przecież to tylko namiastka ich okrucieństwa. Biedne zwierzątko. 


I LOVE Dominic Toretto

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)


Po czterech godzinach od wejścia filmu na ekrany kin, na wieczorny seans nie można już było dostać biletów. Chłopcy i dziewczęta w każdym wieku chcieli po raz kolejny zobaczyć na wielkim ekranie bohaterów szybkich i wściekłych filmów akcji Fast and Furious.



Brian O’Conner zwinnie przeskakuje z pędzącego pociągu do niezłej fury prowadzonej przez nikogo innego jak Dominica Toretto. Dzieje się to tuż przed zderzeniem się auta z mostem. Udaje mu się ten akrobatyczny skok i nawet nie nadwyręża sobie przy nim żadnego mięśnia. Lecz już za ułamek sekundy rozpędzeni spadną z gigantycznego urwiska prosto do bajecznie błękitnej wody. Widzów lubujących się w filmach akcji już nic nie zdziwi, więc kiedy ze spadającego z wielką prędkością samochodu wyskakują Dom i Brian i bezpiecznie, z gracją wskakują do wody, na sali rozlegają się gromkie brawa. Ale tę małą niedorzeczność wszyscy szybko puszczają w niepamięć, bo Fast Five, najnowszy film w reżyserii Justina Lin’a dostarcza naprawdę wielu wrażeń i bez względu na płeć, każdy może przyznać, że było na co popatrzeć! Egzotyczne krajobrazy, seksowne dziewczyny, bardzo szybkie i silne muscle cars no i ci piękni, fantastycznie umięśnieni faceci. Ulubiony typ prawie każdej dziewczyny: bad boys with good hearts. Fast Five jest doskonałą kontynuacją 4 części Szybkich i Wściekłych. Już po kilku minutach filmu odnosi się wrażenie, że wcale nie dzieliła ich dwuletnia przerwa, a wszystko za sprawą pierwszej sceny, która była powtórzeniem i rozwinięciem akcji końcowej części czwartej. Sami aktorzy w licznych wywiadach wyrażają swój zachwyt najnowszym filmem, przyznają, że ich zdaniem to najlepsza część. I ja również podpisuję się pod tym stwierdzeniem, w końcu to właśnie w tym filmie swoje siły zjednoczyli bohaterowie wszystkich poprzednich części. A trzeba przyznać, że z obecnością poszczególnych bohaterów w pozostałych częściach było różnie. Na przykład w Too Fast Too Furious, można powiedzieć najbardziej nasyconej wyścigami części filmu, zabrakło postaci Dominica. Tokyo Drift z całą serią łączyły już tylko szybkie samochody.  Można na to przymknąć oko z tego względu, że przecież właśnie o to chodzi w tych wszystkich filmach.  Jednak tak naprawdę drugą częścią opowieści o gangu Dominica Toretto był dopiero czwarty film Szybko i Wściekle. I jak na pisanie o takim filmie przystało, rozpędziłam się w tej wyliczance kolejnych części, odbiegając od Fast Five. A warto o nim pisać nie tylko dlatego, że widoki były ładne, faceci, laseczki i samochody, ale też dlatego, że był on dopracowany w każdym aspekcie, łącznie z dialogami, które nie były głupawe, wątkiem miłosnym, który nie był kiczowaty i sceną walki między dwoma super mięśniakami, która swoją jakością z pewnością nikogo nie zawiodła.


Są wśród nas szydercy, którzy śmieją się, że film ten jest po prostu kiepski, ale dla mnie Fast Five spełnia wszystkie kryteria dobrego kina rozrywkowego. Mnie najbardziej urzekł, i to nie po raz pierwszy, Dom Toretto, z ciałem jak ze stali, ale i z delikatnym wnętrzem skrytym daleko w głębi. Choć nie potrafię się zdecydować, który z aktorów odtwarzających role głównych bohaterów podoba mi się bardziej Vin Disel czy Paul Walker?!  Na co jednak mogę się zdecydować to na polecenie Fast Five wszystkim, zwłaszcza tym, którzy lubią szybką jazdę i ładne widoki. Ale apeluję, żeby nie próbować odtwarzać sztuczek samochodowych tuż po seansie przy użyciu własnych aut! Dystrybutorzy filmu także o to apelują, co widać jeszcze przed napisami końcowymi. I bardzo dobrze, bo po takim szybkim filmie, każdemu przyda się zejść na ziemie, a ich ostrzeżenia naprawdę nie są bezpodstawne. Na każdym seansie z pewnością znajdzie się jeden świr, który poczuje się później jak rajdowiec. A przynajmniej ja miałam z takim styczność (Bogu dzięki, nie dosłowną styczność) I to zaraz obok wyjścia z Katowickiego kina. Tym razem to ja szybko i zwinnie, jak Paul Walker, uciekłam z przejścia dla pieszych.
Szybka jazda? Tak! Ale raczej na ekranie kina, no chyba, że za kółkiem siedzi Dominic Toretto, wtedy mogę jechać nawet 200km/h!


wtorek, 23 października 2012

Dlaczego zrobiliście to Audrey?

Wklejam tekst, który powstał już dość dawno temu, nota bene jako jeden z pierwszych na naszym popszednim blogu, nie mniej jednak uważam, że wciąż jest aktualny, choć dość dobitnie napisany. Może przesadziłam?

Audrey Hepburn Decor


Cholera jasna właśnie zaczęłam obgryzać paznokcia, a w między czasie przypomniało mi się, że dosłownie godzinę temu je pomalowałam. 

W tytule piszę Wy, ale tak na prawdę zwracam się tylko do szerokiego grona pseudo ukulturalnionych intelektualistów lub wężej intelektualistek, które zapytane o ulubiony film odpowiadają: "Śniadanie u Tiffaniego", a czym się interesujesz? "Modą, a moją ulubioną projektantką jest Coco Chanel".

Aby lepiej wyjaśnić mój punkt widzenia najlepiej bliżej przyjrzeć się scenie z filmu - "Sposób na teściową". Tytułowa teściowa, gospodyni popularnego talk show przeprowadza, będąc na skraju załamania nerwowego, ostatni w swoje karierze wywiad na żywo. Pech chciał, że trafiła jej się dość ograniczona, aby nie używać brzydkich słów, rozmówczyni. Niespełna 17 letnia blondyneczka, jeśli dobrze pamiętam. (Nie żebym miała coś przeciwko blondynkom, sama nią jestem i jestem z tego dumna. Choć niestety to fakt, iż jestem kompletnie spalona pod każdym względem jako kierowca. Nie dość, że młoda, to jeszcze kobieta, a na dodatek blondynka. Ileż nerwów muszę sobie zawsze zszargać w czasie jazdy, aby udowodnić zacnym użytkownikom drogi, że również potrafię prowadzić i znam przepisy.) Ale wrócę do tej młodej blondi ze "Sposobu na teściową". Albo lepiej, wrzucę link: http://www.youtube.com/watch?v=HIqabIE4n5w

No i właśnie ten moment, w którym dziewczyna odpowiada, że lubi oglądać "na prawdę stare filmy": "Uwolnić orkę", "Uwolnić orkę 2" i "Legalną blondynkę". O zgrozo. Takie właśnie gwiazdeczki zniszczyły wizerunek  Hepburn. Dlaczego sprawiłyście, że nie można już lubić ani Audrey ani Coco Chanel.  Tych wspaniałych, eleganckich, inteligentnych i pięknych kobiet? To, że były one idolkami Blair Waldorf nie oznacza, że muszą być idolkami każdej dziewczyny w wieku od 17-25 lat. Dlaczego udajecie, że lubicie stare filmy, zawieszacie w pokoju plakat ze "Śniadania (...)" i pijecie rano kawę z kubka z podobizną Holly Golightly? Dlaczego mówicie, że interesujecie się modą, a tak na prawdę jedyne co wiecie na ten temat, to skład najnowszej kolekcji Zary i Mango. Często dodajecie również dumnie, że Coco Chanel w rzeczywistości miała na imię Gabriel, od tak, żeby jak na ironię podkreślić jakimi wnikliwymi obserwatorkami świata mody jesteście. 

Gdyby któraś z tych dam wiedziała, co ludzie uczynili z jej wizerunkiem i jak niewiele wiedząc na ich temat szczycą się posiadaniem podobnych wzorców. A potem widzę taką jedną z drugą, fankę "Śniadania u Tiffaniego" na piątkowej imprezie z głową niemal wiszącą między własnymi kolanami, bełkoczącą coś pod nosem w pijackim otępieniu. Ani Hepburn ani Chanel nikt nigdy nie widział w podobnym stanie. Mój narzeczony mówi: "Daj spokój, każdy może się od czasu do czasu napić i trochę odpuścić". A ja się pytam: "Czy James Bond mógłby sobie choć jeden raz pozwolić na to, aby nie otworzyć kobiecie drzwi? Lub nie podać jej płaszcza?". I tak właśnie, Audrey była damą o złotym sercu! Nie krzywdzcie jej wizerunku umieszczając jej podobiznę na kubkach, poduszkach i obrazkach w Ikea. Wtedy Audrey staje się Hanną Montaną! Nie mówcie, że oglądacie stare filmy, skoro potraficie wymienić dwa lub trzy tytuły. A już na pewno nie mówcie, że interesujecie się modą, podczas gdy wyglądacie jak dobrze ubrany manekin z sieciówki i nie wiecie nawet kim jest Tom Ford. 

Ja na przykład tak nie mówię. Nie uważam się za koneserkę kina, która pozjadała wszystkie rozumy czy bezbłędną fashion victim, ale daję szansę swoim upodobaniom nie podpisując się ślepo pod modnymi nazwiskami, których sama do końca nie znam. Ale nie mnie oceniać. Ja tylko mogę radzić. 







"Wytrzyj nos w Audrey Hepburn" ajajaj!


sobota, 1 września 2012

Niech jedzą szpinak!

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)

Że szpinak jest zdrowy to już nam dawno, dawno temu wpoił Papaj The Sailor Man. Ale ostatnio zauważyłam też że ma piękny zielony kolor i że z przyjemnością bym go skosztowała. Zaczęłam więc główkować jak tu przyrządzić szpinak skoro tak właściwie nigdy mi on nie smakował, ale jest taki ładny, świeży, niedrogi i zdrowy, że aż się prosi, aby go kupić i zjeść ze smakiem.

No i wymyśliłam, pyszne danie wegetariańskie, które często jest podawane w barach typu Złoty Osioł albo Green Way (za tym barem nie przepadam szczerze mówiąc, tak to wszystko smakuje, jakby ktoś bardzo się starał wymyśleć coś smacznego, ale po prostu nie miał ani głowy ani serca do gotowania) naleśniki z białym serem i szpinakiem. Rodzina sugerowała, żeby ser biały zastąpić fetą, ale stwierdziłyśmy z Kasią, że mądrzej będzie zaoszczędzić trochę na kaloriach i postawić na zdecydowanie delikatniejszy smak.

Kiedy rodzice wrócili rano z zakupów wydawało mi się, że mam już wszystkie potrzebne składniki i mogę zaczynać gotowanie, okazało się jednak, że nie mamy w domu mąki! Przeszukałam wszystkie szuflady w kuchni na dole i w kuchni u nas na górze. Pięknie. Jak mam zrobić naleśniki bez mąki. Nie chciało mi się ubierać na szybko i cisnąć do sklepu, tym bardziej, że rodzice dopiero co wrócili z zakupów, a na dodatek nie mamy w pobliżu żadnego małego spożywczaka, tylko same markety, a na wizytę w takim kolosie tylko po mąkę na pewno nie miałam ochoty! 

Przekładając rzeczy w szufladzie w poszukiwaniu zaginionego składnika natknęłam się na mąkę orkiszową, czy jak ona się tam nazywa, w każdym razie taką, której używa się do pieczenia chleba. Postanowiłyśmy z mamą, że skorzystamy z takiej, bo przecież naleśniki muszę się też na takiej upiec i koniec. I tak się stało. Na dodatek były pyszne i dużo zdrowsze. A więc polecam przy daniach na słono mąkę z otrębami. Pycha! Może na słodko również będzie pasować, tego jeszcze nie sprawdzałam. 

Naleśniki z mąki żytniej ze szpinakiem i serem białym

Szpinak:

Pęczek świeżego lub paczka mrożonego szpinaku
Kilka ząbków czosnku
Parę kropli cytryny
Sól (do smaku) i łyżka oliwy z oliwek

1. Wszystko razem mieszamy w garnku, aż szpinak będzie całkiem miękki i będzie nam przypominał odstraszającą wszystkie małe dzieci zieloną papkę. 

2. Kiedy szpinak będzie już gotowy dodajemy do niego ser biały. Kostka sera na paczkę (mrożonego) szpinaku lub na dwa pęczki świeżego. 

3. Jak się robi naleśniki każdy wie. A jeśli nie, to polecam zapytać się mamy, babci lub Google. Ja w każdym razie mieszałam składniki na oko, jak to się mówi. Ważne jest, aby do mąki orkiszowej dodać znacznie więcej wody niż normalnie dodaje się przy zwykłej. 

Bon apetit!




wtorek, 17 lipca 2012

Famous for being famous

(Przeklejone z naszego poprzedniego bloga)

Ze względu na to co dzieje się w dzisiejszym show biznesie, nie tylko polskim, ale przede wszystkim, światowym, pozwoliłam sobie przytoczyć jeszcze jedno nowe pojęć. Wpisując różne hasła w Google i oglądając zdjęcia gwiazd dla zabicia czasu, albo raczej dla zabicia krzyczącego już sumienia „pisz pracę licencjacką”, znalazłam śmieszne określenie amerykańskich gwiazdek: Famous for being famous. Nie znalazłam polskiego odpowiednika, który mogłabym wkleić na bloga, więc postanowiłam je po prostu przetłumaczyć. Wydaje mi się ono naprawdę zabawne, myślę również, że warto je znać w dobie możliwości zrobienia szybkiej kariery w zależności od wielkości pośladków lub ilości nakręconych filmów porno. I chociaż naprawdę lubię Kardashianki, szczególnie za to, że tak ważne są dla nich więzi rodzinne, przynajmniej tak pokazuje Ryan Secrest w E! To muszę przyznać, że ich poziom wypowiedzi jest czasami poniżej przeciętnej i tak na prawdę bardzo ciężko jest stwierdzić dlaczego akurat te amerykanki z  super-wyjątkowo dużą ilością tapety na twarzy są tak sławne.


Famous for being famous

W kulturze masowej XXI wieku termin ten odnosi się do osoby, która osiągnęła status celebryta, bądź celebrytki, z żadnego bliżej nieokreślonego powodu lub jest znana z tego, że zna kogoś znanego. Określenie to jest nacechowane pejoratywnie, sugeruje bowiem, że osoba ta, nie posiada żadnego talentu ani żadnych umiejętności, dzięki którym mogłaby zrobić karierę. Nawet jeśli popularność takiej osoby wynika z posiadanego talentu, termin ten również może być zastosowany, aby podkreślić niewspółmierny stosunek celebryta lub celebrytki do wykonywanej przez niego lub nią pracy. 

Ach, jakże wzniośle to zabrzmiało.

O "dobrze zbudowanych" siostrach K. można mówić wiele: nie potrafią zbudować złożonego zdania nie powtarzając w nim kilkukrotnie jednego z wymyślonych przez siebie powiedzonek, próbują wmówić całemu światu, że natura obdarzyła je nadzwyczaj gęstymi lokami, cudownie długimi rzęsami, obfitym biustem, a co więcej photoshop to okropny program, z którym nigdy nie miały do czynienia. Sypiąc jednak negatywami jak z rękawa nie można zapomnieć o tym, że Kim, Khloe i Kourtney pokazują również, że show biznes wcale nie wymusza na zwykłych (i niezwykłych) śmiertelnikach słynnego rozmiaru 0. Kto bowiem chce być przesadnie szczupły głodzi się i poci na własne życzenie. Kardashianki jedzą czekoladę, piją kawę z bitą śmietaną, a na obiad serwują sobie frytki, pieczywo i inne smakołyki, o których Victoria Beckham boi się nawet pomarzyć. I co z tego? A no to, że wciąż wyglądają dobrze! Co więcej, nie jedna wielbicielka mody chętnie śledzi ich garderobiane poczynania, tym bardziej, że pokazują to, co gwiazdy starego kina - krągłości są sexy. 













środa, 11 lipca 2012

Express Cinnabons!

Cinnabons for dummies!


Dwa razy do roku, w maju i październiku z Cynamonowca Cejlońskiego ścinane są pędy. Najcenniejszą częścią tych pędów jest ich kora. Jest ona poddawana krótkiej fermentacji oraz dokładnie oczyszczana. Proste i jasne paski kory odkładane są do suszenia na słońcu. Promienie słońca nadają im brązowy kolor i powodują, że zwijają się z obu stron, tworząc bardzo charakterystyczne laseczki przyprawy. Tak powstaje cynamon.  Przyprawa, która jest źródłem manganu, żelaza, wapnia i błonnika, która obniża poziom złego cholesterolu oraz której aromat korzystnie wpływa na pamięć i naprawdę przepięknie pachnie.  

Cynamonowy aromat najbardziej kojarzy się ze świątecznymi wypiekami ale po co czekać aż pół roku, skoro można łatwo i szybko przygotować Cinnabons!!!


Składniki:
rokla gotowego ciasta drożdżowego
szkl cukru brązowego
2 łyżki cynamonu
kostka miękkiego masła
aromat waniliowy
szczypta soli
1 szkl cukru pudru
20 dag serka kremowego twarogowego

Ekspresowe przygotowanie:

Wymieszaj cukier brązowy z cynamonem.


Rozwiń rolkę gotowe ciasta i posmaruj ją masłem.


Posyp grubą warstwą przygotowanej wcześniej mieszanki.


Szerszą częścią zwiń ciasto w rulon i pokrój na kawałki o długości ok. 3 cm.


Piecz ok. 15 min. w piekarniku nagrzanym do 180°C.



Aby przygotować polewę do miski wrzuć 8 łyżek masła, dodaj cukier puder, serek, aromat i szczyptę soli, a następnie zmiksuj wszystkie składniki.


Gotowe ciastka podawaj na ciepło polane polewą.

Cynamonowa pychota już gotowa.
Smacznego!!!


Dziękujemy za odwiedziny! Jeżeli podoba Ci się to co robimy, poleć nas znajomym!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...